Odpowiedzialność? Nie, dziękuję - ucieczka nowoczesnych kobiet od konsekwencji własnych wyborów
Paradoks feministycznej samotności – jak walka o niezależność prowadzi do pustki emocjonalnej
Trzaskowski kontra Mentzen w debacie prezydenckiej

Paradoks feministycznej samotności – jak walka o niezależność prowadzi do pustki emocjonalnej

Paradoks feministycznej samotności - jak walka o niezależność prowadzi do pustki emocjonalnej
Paradoks feministycznej samotności - jak walka o niezależność prowadzi do pustki emocjonalnej

Na papierze wszystko wygląda idealnie. Ma 35 lat, własne mieszkanie w centrum miasta, stanowisko kierownicze w międzynarodowej korporacji, podróżuje po świecie, ma setki „przyjaciół” na Instagramie. Kariera idzie zgodnie z planem, jest niezależna finansowo, wyzwolona seksualnie i – teoretycznie – szczęśliwa.

A jednak, gdy późnym wieczorem wraca do pustego mieszkania, ogarnia ją dojmujące poczucie pustki. Kieliszek wina, Netflix i tabletka na sen – rutyna, która ma zagłuszyć narastające pytanie: „Czy to naprawdę wszystko, co życie ma do zaoferowania?”

Witajcie w świecie paradoksu feministycznej samotności – nieoczekiwanego efektu ubocznego współczesnej walki o niezależność, który dotyka miliony kobiet na całym świecie.

Wolność, która stała się więzieniem

„Nigdy nie sądziłam, że tak to się skończy” – mówi drżącym głosem Monika, 39-letnia dyrektorka kreatywna w agencji reklamowej. „Miałam mieć wszystko – karierę, relacje na własnych zasadach, niezależność, przygody. I wiesz co? Technicznie rzecz biorąc, to wszystko mam. Na Linkedinie jestem inspiracją dla młodszych koleżanek. 'Girl boss’, 'kobieta sukcesu’, bla bla bla… Ale co z tego? Wracam do domu i gadam do kota. Uśmiecham się na firmowych eventach, a w piątkowy wieczór nie mam do kogo zadzwonić. Nie tak to miało, kurwa, wyglądać!”

Monika nie jest wyjątkiem. To przedstawicielka całego pokolenia kobiet, które konsekwentnie realizowały wizję niezależności promowaną przez współczesny feminizm, tylko by odkryć, że na końcu tej drogi czeka przede wszystkim… samotność.

„Do trzydziestki żyłam tak, jak mówili mi, że powinnam” – kontynuuje, nalewając sobie drugiego drinka. „Stawiałam karierę na pierwszym miejscu. Traktowałam związki jako coś opcjonalnego, co można zawsze odłożyć na później. Gdy faceci mówili o stałym związku czy rodzinie, uciekałam gdzie pieprz rośnie, bo bałam się, że mnie 'ograniczą’. Teraz patrzę na koleżanki ze studiów, które 'popełniły błąd’ wychodząc za mąż przed trzydziestką – mają rodziny, domy pełne życia, prawdziwe wsparcie, a nie pieprzony LinkedIn…”

Mit niezależności vs. rzeczywistość współzależności

Jednym z fundamentalnych problemów współczesnego feminizmu jest promowanie wizji totalnej niezależności jako ideału, do którego każda kobieta powinna dążyć. Tymczasem najnowsze badania z dziedziny psychologii, neurobiologii i antropologii jasno pokazują, że ludzie – niezależnie od płci – są biologicznie i psychologicznie zaprogramowani do bycia w relacjach.

„To jest kłamstwo, które zniszczyło życie wielu moim pacjentkom” – dr Anna Kowalska, psychoterapeutka specjalizująca się w kryzysach egzystencjalnych, nie owija w bawełnę. „Wmówiono młodym kobietom, że potrzeba bliskości, budowania rodziny czy pragnienie stałego, głębokiego związku to jakieś 'patriarchalne programowanie’, które trzeba przezwyciężyć. To kompletna bzdura! Potrzeba przynależności i więzi jest wpisana w naszą biologię, w naszą ewolucję jako gatunku. Ludzie są zwierzętami stadnymi – zawsze żyliśmy w grupach, plemionach, rodzinach. Samotny człowiek to człowiek zagrożony – tak działają nasze mózgi od tysięcy lat. I żadna ideologia tego nie zmieni.”

Badania konsekwentnie pokazują, że długotrwała izolacja społeczna i brak głębokich relacji są dla ludzkiego organizmu tak samo szkodliwe jak palenie 15 papierosów dziennie. Zwiększają ryzyko przedwczesnej śmierci o 30-50%, prowadzą do chronicznego stanu zapalnego, osłabiają odporność i drastycznie zwiększają ryzyko depresji.

„Wiecie, co jest najzabawniejsze w tym całym 'girl boss’ feminizmie?” – pyta retorycznie Karolina, 41-letnia była menedżerka korporacyjna, która przebranżowiła się na prowadzenie gospodarstwa agroturystycznego. „To, że promuje model życia, który dla facetów też jest destrukcyjny! Samotny, zapracowany mężczyzna uzależniony od statusu i kariery to przecież klasyczny przykład toksycznej męskości. Ale gdy kobieta robi dokładnie to samo – nagle jest to przedstawiane jako 'wyzwolenie’. Przepraszam bardzo, ale od kiedy kopiowanie najgorszych wzorców patriarchalnego kapitalizmu stało się feministyczne? To jest jakiś absurd!”

Kariera zamiast relacji – równanie, które się nie bilansuje

„Od małego słyszałam, że muszę być niezależna, że muszę mieć 'swoją karierę'” – wspomina Joanna, 37-letnia prawniczka. „Moja matka, klasyczna feministka drugiej fali, powtarzała mi jak mantrę: 'Nigdy nie bądź zależna od mężczyzny, bo cię zniszczy’. I wzięłam to sobie do serca. Skończyłam prawo, zrobiłam aplikację, wyrobiłam sobie nazwisko w branży… a przy okazji przegapiłam całe swoje życie osobiste.”

Joanna wzdycha ciężko, poprawiając nerwowo idealnie wyprostowane włosy.

„Wiesz, co jest najbardziej gorzkie? Że ci sami ludzie, którzy mówili mi, że 'na związek zawsze jest czas’, teraz pytają, dlaczego jestem sama. Jakby to była moja wina! A kiedy miałam niby budować te wszystkie relacje? Gdy pracowałam po 12 godzin dziennie, żeby dowieść, że jako kobieta jestem równie dobra? Gdy przez całe dwudziestki rzucałam wszystko, gdy tylko szef dzwonił? Nie można mieć ciastka i zjeść ciastka, a współczesny feminizm wmawia kobietom, że można!”

Statystyki są bezlitosne – kobiety z wyższym wykształceniem i wysokimi dochodami są znacznie częściej singielkami niż ich mniej wykształcone i mniej zarabiające rówieśniczki. Nie dlatego, że nikt ich nie chce – często to one same, mając wysokie standardy i przyzwyczajenie do pełnej autonomii, odrzucają potencjalnych partnerów.

„W mojej branży to jest epidemia” – potwierdza Marek, 43-letni rekruter. „Kobiety po trzydziestce, które odniosły sukces zawodowy, często mają absolutnie nierealistyczne oczekiwania wobec partnerów. Musi zarabiać więcej niż ona, ale nie może być pracoholikiem. Musi być ambitny, ale mieć czas na spontaniczne wyjazdy. Musi być silny, ale wrażliwy. Widziałem kobiety, które odrzucały świetnych facetów z błahych powodów – bo nie był wystarczająco wysoki, bo nie miał 'odpowiedniego’ wykształcenia, bo jego praca nie była wystarczająco prestiżowa. A potem te same kobiety płaczą na terapii, że 'nie ma już dobrych mężczyzn’.”

Złudzenie nieograniczonego czasu

Jednym z najbardziej szkodliwych mitów promowanych przez współczesną kulturę jest przekonanie, że kobieta ma nieograniczony czas na wszystko – na budowanie kariery, na eksperymenty, na „odnalezienie siebie”, a dopiero potem na poważne związki czy rodzinę.

„To jest kurwa jakiś żart!” – Magdalena, 43-letnia konsultantka, która od pięciu lat próbuje zajść w ciążę metodą in vitro, nie kryje wściekłości. „Wszyscy mi mówili: 'Najpierw kariera, potem dzieci. Po co się spieszyć?’ No to nie spieszyłam się. Zrobiłam doktorat, objechałam świat, wspięłam się po szczeblach korporacyjnej drabiny. A gdy w wieku 38 lat w końcu zdecydowałam, że jestem 'gotowa’, okazało się, że moje ciało ma inne zdanie! Ale o tym nikt mi nie mówił! O tym, że płodność kobiety drastycznie spada po 35 roku życia, że każdy rok zwłoki to o 15% mniejsza szansa na zostanie matką – o tym ani słowa! Teraz wydałam 200 tysięcy na in vitro, przeszłam przez piekło hormonalnych terapii, a zegar wciąż tyka. I mam żal, ogromny żal, że nikt mnie nie ostrzegł, że wolność wyboru nie oznacza wolności od biologicznych konsekwencji tych wyborów.”

Magdalena nie jest odosobniona w swoim gniewie. Tysiące kobiet odkrywają, że obiecywana im „pełna kontrola nad reprodukcją” ma swoje granice – granice wyznaczone przez biologię, której nie da się oszukać żadną ideologią.

„To jest kłamstwo, które powtarzamy młodym kobietom” – mówi bez ogródek dr Maria Wilczek, ginekolog i specjalistka ds. płodności. „Mówimy im, że mogą mieć wszystko – karierę, przygody, a potem, gdy będą gotowe w wieku 40 lat, także dziecko. To jest po prostu nieprawda. Tak, medycyna robi postępy, ale nawet najlepsze kliniki in vitro nie cofną czasu. U kobiety po 40. roku życia szansa na zajście w ciążę metodą in vitro to około 15% na cykl. A to przy założeniu, że stać ją na tę procedurę, która kosztuje krocie i rzadko jest refundowana. Nie wspominając już o podwyższonym ryzyku powikłań, zespole Downa i innych problemach. Dlaczego o tym nie mówimy głośno? Bo to niewygodna prawda.”

Seks bez zobowiązań – kolejna fałszywa obietnica

Innym filarem współczesnego feminizmu jest przekonanie, że kobiety mogą i powinny czerpać taką samą satysfakcję z niezobowiązującego seksu, jak stereotypowo robią to mężczyźni. „Sex-positive feminism” zachęca kobiety do eksplorowania swojej seksualności bez poczucia wstydu, co samo w sobie jest pozytywne. Problem pojawia się, gdy ideologia zderza się z biologią i psychologią.

„Wmawiano mi, że jednonocne przygody będą wyzwalające i satysfakcjonujące” – wyznaje Sandra, 32-letnia graficzka. „Że seks bez zobowiązań to sposób na 'odzyskanie kontroli’. Więc przez całe dwudziestki żyłam zgodnie z tą filozofią. I wiesz co? Czułam się coraz gorzej. Po każdej takiej przygodzie budziłam się z poczuciem pustki i wykorzystania. A gdy próbowałam o tym mówić, feministyczne koleżanki sugerowały, że to ze mną jest coś nie tak, że jestem 'zinternalizowaną purytanką’. Dopiero później dowiedziałam się, że istnieją badania naukowe na ten temat – oksytocyna, hormon przywiązania, który wydziela się podczas seksu, działa silniej u kobiet. To nie jest kwestia 'społecznego programowania’ – to jest kwestia biologii!”

Badania rzeczywiście pokazują, że dla wielu kobiet seks bez emocjonalnego zaangażowania często prowadzi do poczucia pustki i deprecjacji własnej wartości. Nie jest to oczywiście uniwersalne, ale ignorowanie tych danych w imię ideologii wyrządza ogromną krzywdę tysiącom młodych kobiet, które czują się winne, że ich doświadczenia nie pokrywają się z feministyczną narracją.

„Najgorsze jest to poczucie, że zawiodłam feministyczny ideał” – dodaje Sandra. „Jakbym nie była wystarczająco silna i wyzwolona, skoro wolę seks w stabilnym związku niż z przypadkowymi partnerami. Teraz wiem, że to bzdura, ale przez lata czułam się z tym fatalnie.”

Samotność to nie niezależność

Prawdziwa tragedia współczesnego feminizmu polega na tym, że w słusznej walce o niezależność ekonomiczną i prawną kobiet, gdzieś po drodze niezależność zaczęto mylić z izolacją. Tymczasem są to dwie zupełnie różne rzeczy.

„Ludzie nie rozumieją, że można być niezależną, silną kobietą BĘDĄC w związku” – podkreśla Katarzyna, 45-letnia przedsiębiorczyni, od 20 lat w udanym małżeństwie. „To nie jest kwestia 'albo-albo’. Można mieć własną firmę, własne zdanie, własne pieniądze, a jednocześnie dzielić życie z partnerem. Ba, można mieć dzieci i nadal zachować swoją autonomię! Ale współczesny feminizm przedstawia tradycyjne role – żony, matki – jako z definicji opresyjne. To jest bzdura, która rani obie strony. Mężczyźni czują się oskarżani i wycofują, a kobiety wstydzą się przyznać, że chcą stabilnego związku czy rodziny, bo boją się, że nie będą postrzegane jako 'wystarczająco feministyczne’. Kto na tym korzysta? Nikt!”

Katarzyna ma rację – badania pokazują, że najbardziej zadowolone ze swojego życia są kobiety, które zdołały zbalansować karierę z udanym życiem rodzinnym. Nie są to kobiety, które poświęciły wszystko dla rodziny, ani te, które poświęciły wszystko dla kariery – ale te, które znalazły własną równowagę.

Pustostan zamiast wspólnoty

Kolejną nieoczekiwaną konsekwencją skrajnie indywidualistycznego feminizmu jest utrata poczucia wspólnoty. Koncentrując się wyłącznie na własnych celach i ambicjach, wiele kobiet odkrywa, że ich sieci społeczne są płytkie i nietrwałe.

„Kiedyś myślałam, że moje znajome z pracy to przyjaciółki” – wyznaje gorzko Anna, 36-letnia menedżerka. „Ale gdy zachorowałam na depresję i przez miesiąc nie mogłam pracować, żadna z nich nie zadzwoniła, żeby zapytać, jak się czuję. Zdałam sobie sprawę, że nasze relacje były oparte wyłącznie na wspólnym narzekaniu na szefa i plotkach z branży. Nie miałam nikogo, kto trzymałby mnie za rękę w szpitalu. Nikogo, kto przyniósłby mi zakupy, gdy nie mogłam wstać z łóżka. To było przerażające odkrycie – że zbudowałam życie, w którym jestem w zasadzie sama.”

Tradycyjne struktury społeczne – rodzina, lokalność, wspólnota religijna – przez wieki zapewniały kobietom sieć wsparcia. Współczesny feminizm często przedstawia te struktury jako opresyjne, nie oferując w zamian żadnej realnej alternatywy. Media społecznościowe i powierzchowne relacje zawodowe nie zastąpią prawdziwej wspólnoty w chwilach kryzysu.

„Kiedy wprowadziłam się do nowego mieszkania, nie znałam nikogo w okolicy” – wspomina Aleksandra, 34-letnia programistka. „Pracowałam zdalnie, nie miałam okazji poznać sąsiadów. Po pół roku zdałam sobie sprawę, że gdybym umarła w tym mieszkaniu, nikt by tego nie zauważył przez kilka tygodni. To było przerażające uczucie. Wtedy zdecydowałam, że muszę coś zmienić.”

Kiedy feminizm staje się samotnością

Paradoksalnie, ruch, który miał wyzwolić kobiety, dla wielu stał się źródłem izolacji i samotności. Nie dlatego, że równość płci czy niezależność finansowa są złe – wręcz przeciwnie, są kluczowe dla godnego życia. Problem pojawia się, gdy ideologia stawia indywidualizm ponad wszystko inne, ignorując fundamentalne ludzkie potrzeby związane z przynależnością i bliskością.

„Feminizm absolutnie zmienił moje życie na lepsze” – podkreśla Dorota, 52-letnia profesorka uniwersytetu. „Dzięki niemu mogłam studiować, robić karierę, decydować o własnym życiu. Ale jednocześnie czuję, że współczesny feminizm poszedł w kierunku, który nie służy dobrostanowi kobiet. Stał się dogmatyczny i oderwany od rzeczywistości. Ignoruje biologię, ignoruje psychologię, ignoruje tysiące lat ludzkiej ewolucji. A kobiety za to płacą – samotnością, frustracją, poczuciem pustki. Najgorsze jest to, że wiele z nich nie może nawet otwarcie o tym mówić, bo boją się oskarżeń o 'zdradę sprawy’ czy 'internalizowany seksizm’.”

W poszukiwaniu nowej drogi

Czy jest wyjście z tej pułapki? Zdecydowanie tak. Coraz więcej kobiet odkrywa, że prawdziwa wolność polega na możliwości dokonywania autentycznych wyborów – również tych związanych z tradycyjnymi rolami – bez ideologicznej presji z jakiejkolwiek strony.

„Po latach życia zgodnie z dogmatami feministycznymi zdecydowałam się zostać w domu z dziećmi” – mówi Marta, 38-letnia była menedżerka. „I wiesz co? To było najtrudniejsze i jednocześnie najbardziej satysfakcjonujące doświadczenie w moim życiu. Ale gdy powiedziałam o tym feministycznym znajomym, patrzyły na mnie jak na zdrajczynię. Jakbym zaprzepaściła wszystko, o co walczyły poprzednie pokolenia. A przecież nie o to chodziło w feminizmie! Chodziło o wolność wyboru, a nie o narzucanie wszystkim kobietom jednego, 'właściwego’ modelu życia.”

Nowa generacja feministek próbuje znaleźć bardziej zbalansowane podejście – takie, które docenia zarówno niezależność, jak i więzi międzyludzkie. Które respektuje różnorodność kobiecych wyborów, zamiast wpychać wszystkie w jeden ideologiczny szablon.

„Prawdziwy feminizm powinien dawać kobietom przestrzeń i narzędzia do podejmowania świadomych wyborów” – podsumowuje dr Kowalska. „A nie dyktować im, jak mają żyć. To oznacza uczciwe mówienie o wszystkich konsekwencjach tych wyborów – również tych nieprzyjemnych. Oznacza to szacunek dla kobiet, które wybierają tradycyjne role, jak i dla tych, które decydują się na samodzielność. Oznacza to również przyznanie, że potrzeba bliskości i przynależności nie jest 'patriarchalnym konstruktem’, ale fundamentalną częścią człowieczeństwa.”

Kobiety takie jak Monika, Joanna czy Magdalena – które odkryły gorzką prawdę o paradoksie feministycznej samotności – nie odrzucają feminizmu jako takiego. Chcą go jedynie przeformułować tak, by służył rzeczywistemu dobrostanowi kobiet, a nie ideologicznej czystości. By uznawał, że wolność to także prawo do współzależności, do budowania głębokich relacji i do życia zgodnego z własnymi, a nie narzuconymi, pragnieniami.

„Na koniec dnia wszyscy chcemy tego samego” – kończy Monika, wpatrując się w pusty kieliszek. „Chcemy kochać i być kochani. Chcemy znaczyć coś dla innych ludzi. Chcemy czuć, że nasze życie ma sens i cel. Żadne zawodowe osiągnięcia czy feministyczne hasła nie wypełnią tej pustki, gdy wracasz do ciemnego mieszkania i nie masz z kim podzielić się swoimi myślami. Szkoda, że musiałam stracić najlepsze lata swojego życia, żeby to zrozumieć.”